środa, 31 maja 2017

Przeklęty trójkąt. Rodzinna historia z opuszczonych chat, cz. I

Na jedną z chat, których historię chcę wam dzisiaj opowiedzieć trafiłam już prawie dwa lata temu, jak to zwykle bywa - całkiem przypadkiem. Zauroczyła mnie ta różowa, chociaż już w kolorze dosyć wypłowiała chatka, którą kiedyś pokrywała piękna, ceramiczna dachówka a dzisiaj jej część zapadała się lub całkiem zapadła się do środka. To był bardzo słoneczny luty, wtedy jej historia jawiła mi się tak, jak opisywałam to tutaj. Jednak przy okazji odkrycia, że jest jeszcze inna, opuszczona chata, zaczęłam myśleć o tym całkiem inaczej... może to nie przypadek?
Jako, że miejsce to miałam okazję odwiedzić już drugi raz, skupiłam się zupełnie na innych rzeczach. Interesowały mnie detale, którymi były i detale architektoniczne, ale też te związane z życiem byłych mieszkańców: co jedli, czego używali, jakie gazety wybierali do czytania, jakie prowadzili życie i oczywiście to, kiedy opuścili to miejsce. Ta chata wydaje się być zatrzymana w czasie od jakiś 30 lat - nie ma ani jednej, współczesnej rzeczy, która świadczyłaby o tym, że ktoś żył tutaj do początku XXI wieku. Nawet gazeta, którą znalazłam, datowana jest na lata 60-te. Bardzo zainteresowały mnie zdjęcia, które znalazłam w jednej z izb. Wiatr hulał w pokoju i nagle zza łóżka wywiał jedno, bardzo pofatygowane, zrolowane wręcz zdjęcie. Odwinęłam je i zobaczyłam zdjęcie ze ślubu, w izbie były jeszcze dwa zdjęcia z tego samego wydarzenia. Zdjęcie grupowe, zdjęcie samych małżonków, zdjęcie - jak sądzę - wykonane przed restauracją. Wszystkie te zdjęcia zostały - jak można sądzić po napisach na witrynach, które są tłem dla fotografowanych oraz napisu na zdjęciu - we Francji. Fotografie zapewne niedługo będą miały około 100 lat. Kim są osoby, które znajdują się na fotografiach? To zapewne rodzina tych, którzy tutaj niegdyś mieszkali, jak widać, nie mogli być na ślubie, dostali tylko fotografie, które upamiętniały ten ważny moment. Po pokoju walało się wiele kopert, które wskazywały na to, że lokatorzy utrzymywali kontakty z osobami ze Stanów Zjednoczonych i Francji... być może to ma jakiś związek z tym, że nie ma ich, nie ma ich dzieci wraz z małżonkami - może udało się nie tylko wysłać kolejny list, ale samemu tam pojechać i już nie wrócić.
Na pewno pozostawili po sobie cały dobytek, który stopniowo był rozkradany, dewastowany, nie tylko przez ludzi ale i przez naturę, która zajmuje przeciwległy pokój. Przy wejściu do tego ciekawszego, wypełnionego zdjęciami, kopertami, skrawkami gazet pokoju, możemy napotkać karcący wzrok Jezusa z obrazu. Czy na pewno chcecie iść dalej i poznać dalszą historię tego dziwnego skupiska porzuconych chat? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami przy oglądaniu zdjęć, na których umieściłam jeden z domów.

Fotorelacja z listopada 2016 roku





















Czytaj dalej »

piątek, 26 maja 2017

Trzech jeźdźców śmierci: zatrzymane zegary. Opuszczona, przydrożna chata

Tę chatę mijałam bardzo często w drodze do Warszawy. Wypatrywałam z okienka autobusu chaty, które mogłabym odwiedzić. Jednak przed zajrzeniem tutaj powstrzymywały mnie rowery, były barierą, która oddzieliła mnie od wejścia do tego domu i tarasowała mi do niego drogę ponad rok. Bo jak to: rowery oparte na szopie, więc jak miejsce może być opuszczone? Tego dnia, kiedy udało się w końcu zobaczyć, co te stare ściany w sobie kryją, miejsce jakby zapraszało do siebie. Jeden z towarzyszy eksploracji wypatrzył, że drzwi są uchylone - był to listopad, więc wietrzenie domu w taki sposób nie jest czymś powszechnym w jesiennym okresie. Postanowiliśmy wejść do środka i rzeczywiście, dom był opuszczony, ale jak się potem okazało - nie był całkiem bezinteresowny dla okolicznych mieszkańców...
Chata nie była zbyt duża, właściwie była podzielona na dwie, oddzielone od siebie grubą ścianą części. Po prawej stronie mieszkała się izba mieszkalna, w które kiedyś zapewne mieszkała cała rodzina. Po prawej stronie znajdowało się coś, co można uznać za mniejszą szopę albo po prostu składzik na niepotrzebne rzeczy. Zaczęłam od pokoju mieszkalnego, ponieważ mnie najbardziej interesują te miejsca, w których niegdyś najczęściej tętniło życie. Pokój wyglądał na taki, który zamieszkiwała tylko jedna osoba, pomimo tego, że miejsc do spania było więcej - kobiece ciuchy, chusty czy też mała ilość garnków stojących na piecyku. Z wystroju wynikało, że miejsce to zamieszkiwała starsza osoba - bardzo dużo dewocjonaliów, stworzony swego rodzaju ołtarzyk ze świętych figurek i obrazków pokazywały także, jaka była mieszkanka tej chaty. Bardzo religijna, starsza osoba, która ceniła sobie porządek (kiedyś chata na pewno taka była - uporządkowana). Ale czy ceniła sobie samotność? Po pokoju walały się przeróżnej maści dokumenty: rachunki, kwity potwierdzające zapłatę, akty urodzenia i zgonu. Akty zgonu najbardziej przykuły moją uwagę, było ich dokładnie dwa. Na obu aktach widniały imiona męskie. Jeden z mężczyzn  był zapewne mężem pani, która tutaj mieszkała. Nie przeżył zbyt wielu lat, ale na pewno więcej od ich syna - miał zaledwie kilkanaście lat, kiedy zmarł. Kobieta od tego czasu pozostawała sama. O ile dzisiaj chata stoi w pobliżu drogi, na przeciwko niej stoi duży, nowy dom, tak kiedyś na pewno było ciężko o towarzystwo. Była tutaj całkiem sama - ze swoimi obowiązkami, troskami, może małymi szczęściami, nie mogła się z niczym dobrym ani złym podzielić z nikim, i tak do końca.
Nagle podczas zwiedzania do pokoju wszedł mężczyzna z siekierą. Zapytał, kim jesteśmy, co tutaj robimy, czego szukamy. Przedstawił się jako sołtys, pokazał palcem dom naprzeciwko chaty, w którym mieszka. Zapytany o to, kto tutaj mieszka, opowiadał historię starszej pani, upychając po kieszeniach przedmioty, które mu się spodobały: a to zegarek, a to młynek do kawy, z parapetu zabrał siekierę i otrzepując ją z kurzu, jednocześnie przerywając historię kobiety ocenił, że "siekiera jeszcze dobra". I tak na naszych oczach zbierał co ciekawsze rzeczy mówiąc, że musi bronić chaty przed wandalami, bo dużo się tutaj ich kręciło, szyby wybijali, piwo pili, kraść chcieli. A przecież trzeba szanować takie miejsca.
Podczas jego opowiadania potwierdziło się to, co myślałam o mieszkańcach tego miejsca: była to starsza kobieta, która od momentu śmierci męża i syna pozostawała sama. Byli jacyś członkowie rodziny, ale z racji tego, że nie posiadała ona dużego majątku, nie zainteresowali się nią, kiedy była już naprawdę schorowana. Przy końcu swojego życia leżała półprzytomna w łóżku, aż któryś z sąsiadów się nią zainteresował - była wycieńczona, zabrano ją do szpitala i tam zmarła. Zmarła daleko od domu, ale w końcu ktoś nią się zainteresował. Odeszła wraz z początkiem nowego millenium.
Sołtys stwierdził, że smutny był jej los, żyć tak samemu. Sfotografowałam cały dom, także z zewnątrz, w tym czasie syn sołtysa stojąc cały w opiłkach drzewa patrzył się na nas spod byka - w końcu jesteśmy obcy i robimy jakieś zdjęcia, po co nam to. Sołtys ciągle napominał - "tylko nam nie robić zdjęć!". A rowery, jak stały tak stały - oczywiście własność naszego gościa. Pilnowały drzewa, które przechowuje w szopie nieżyjącej kobiety.










Czytaj dalej »

poniedziałek, 22 maja 2017

Koty cmentarne. Żydowski cmentarz na południu Polski, cz.II

Niestety, wiele spraw doprowadziło do tego, że dopiero dzisiaj mogę w pełni wrócić do bloga i przedstawić Wam wiele wspaniałych miejsc. Z jednej strony niestety, z drugiej "stety", ponieważ w tym czasie nie próżnowałam - mimo nieobecności w internecie byłam bardzo obecna w świecie realnym, aktywna w zdobywaniu nowych miejsc, zwłaszcza tych na terenie województwa mazowieckiego. Ale póki co należy zakończyć temat, który może czytających zaciekawić - powróćmy na cmentarz żydowski w Tarnowie.
W czasie I Wojny Światowej miasto było dość ważnym punktem i doszło do wielu sytuacji - także takich, które bezpośrednio związane są z kirkutem. Szczególnie głośno mówi się o dwóch: pierwszym z nich jest sytuacja, w której tarnowscy żydzi stali się zakładnikami Rosjan ( od końca 1914 roku do początku maja 1915 roku miasto pozostawało w ich rękach). Komendant miasta zażądał wybranie 14 zakładników. Dlaczego? Otóż podejrzewał, że tarnowianie utrzymują kontakt z wojskiem austriackim. Być może coś w tym było, ponieważ obok cmentarza żydowskiego odnaleziono sprytnie ukryte połączenie telefoniczne. Rosjanie wybrali aż 31 zakładników i odesłali ich w głąb Rosji, oskarżając wcześniej o kontakt z konkurencyjnym wojskiem.
W związku z I Wojną światową wiążą się groby żołnierskie, których jest 43 na cmentarzu. Miejsce na wieczny odpoczynek znaleźli tutaj żołnierze austro-węgierskiej armii.
W latach 1930-31 cmentarz przynosił gminie dość duże zyski. Pomimo tego wiele osób żebrało właśnie pod tym kirkutem, co irytowało okolicznych mieszkańców. Stąd też wybrano dobry sposób na żebraków: pieniądze wrzucano do puszki w stowarzyszeniu dobroczynnym o nazwie "Cedaka" a żebracy, którzy wcześniej zarejestrowali się, otrzymywali pomoc finansową właśnie z tych puszek. Nie wiadomo jednak, czy rozwiązało to problemy żebractwa pod cmentarzem, ponieważ współcześnie ciężko odnaleźć o tym jakiekolwiek informacje.
Po latach, które można uznać za jasne, pełne beztroski i drobnych, acz czasami zabawnych akcentów związanych z kirkutem, przychodzi czas okupacji. Moment, w którym wybuchła II Wojna Światowa to najczarniejszy okres w historii żydów polskich. Rankiem 7 września niemieccy żołnierze wkroczyli do miasta. Już 20 września wydano zarządzenie o tym, że żydzi tarnowscy muszą nosić białe opaski na ramieniu - niemiecka administracja Tarnowa tym rozkazem wyprzedziła Hansa Franka, który w Krakowie wydał takie zarządzenie dopiero 10 listopada 1939 roku.  Między 9 a 11 listopada niemieccy żołnierze podpalili wszystkie synagogi w Tarnowie. 14 czerwca 1940 roku dokonano pierwszego transportu żydów do Oświęcimia. To niechlubny dzień dla historii miasta, ponieważ wtedy z Tarnowa zniknęło wielu poważanych, szanowanych ludzi, którzy zrobili dla niego wiele, m.in. Zdzisław Simche, autor monografii "Tarnów i jego okolice".
Do czasu ostatecznej klęski narodu wybranego w Tarnowie starano się o normalny pochówek dla ludzi - na cmentarzu spotkamy groby z datami 1940 i 1941. Po wojnie, konkretnie aż do lat 90 fragmenty grobów leżały poupychane w sterty.
Między 1940-43 rokiem na cmentarzach dokonywano masowych rozstrzeliwań Żydów. Stało się tak i tutaj: około dwudziestu żydów wykopało dwa, duże doły, w którym oni jak i ich "bracia" skończyli swój żywot.
Ostateczna akcja, mająca na celu "oczyścić" miasto od Żydów odbyła się miedzy 2 a 3 września 1943 roku. W lutym 1944 roku miasto ogłoszono jako "Judenrein".
Cmentarz miał został także unicestwiony, po Żydach nie miało zostać ani jednego śladu. Nagrobki były wykorzystywane do umacniania chodników i dróg. Niemcy planowali wybudowanie basenu z pozostałych nagrobków.
Po Wojnie cmentarz otoczono opieką - wiele nagrobków, które leżały w stertach zostały uporządkowane, poukładane, dokonywano ekshumacji ciał oraz sprowadzanie ich na tarnowski kirkut.
Podczas moich odwiedzin na cmentarzu pojawiły się dwa, czarne koty. Byłam tam wtedy ze znajomą, pasjonatką takich cmentarzy. Nie opuszczały nas an na krok, dokładnie śledziły każdy nasz ruch, obserwowały nasze poczynania ukryte między nagrobkami. Kiedy chciałyśmy od nich podejść nieco bliżej - uciekały. Ale doprowadziły nas na koniec cmentarza, potem odprowadziły do bramy, kiedy kończyłyśmy wycieczkę. Czy to tylko koty cmentarne, które szukały pożywieni? Czy może strażnicy cmentarza, którzy kiedyś mieszkali w żydowskiej części miasta...?

Fotorelacja z 30 grudnia 2016 roku



























Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia